Podobno złamał więcej kości, niż ma dialogów w niektórych filmach: trzykrotnie złamany nos, siedmiokrotnie żebra, obie kości policzkowe, kostki, pęknięta czaszka oraz inne, liczne urazy. Dziś Jackie Chan kończy 70 lat, a i tak wygląda, jakby miał więcej energii niż cała generacja Z po red bullu.
Jackie to gość, który dla wszystkich znających zapach wypożyczalni kaset tłukł się z pięcioma naraz, robił salto przez stół, skakał na drabinę lub autobus i kończył walkę niezwykle szczerym uśmiechem. Nie Superman, nie Batman – Jackie Chan; aktor, reżyser, scenarzysta, producent, choreograf, kaskader, filantrop. W tym miejscu przypomnimy sobie, że to nie tylko legenda kina akcji, ale też bohater jednej z najdziwniejszych, najbardziej uroczych i brutalnie niedocenionych gier ery PSX – Stuntmastera.
Następca
Nagła śmierć Bruce’a Lee w lipcu 1973 r. zszokowała świat i pozostawiła ziejącą pustkę w sercu kina akcji koncentrującego się na sztukach walki. Płakali producenci i inwestorzy, których portfele także płakały, bo Lee był nie tylko gwiazdą, ale i inwestycją, którą – o ile w ogóle to było możliwe – trzeba było zastąpić. Doprowadziło to do tzw. ,Bruceploitation (czasem pisane jako Bruce-sploitation), jednego z najbardziej dzikich i fascynujących jednocześnie zjawisk popkulturowych ever kina kopanego z lat 70. i 80. Chodzi o to, że po śmierci Lee wytwórnie (głównie z Tajwanu i Hongkongu) dalej eksploatowały jego wizerunek, kręcąc filmy z aktorami udającymi Bruce’a. Tak powstały m.in. „Re-Enter the Dragon”, „Returne of Bruce” czy (truskawka na torcie) kuriozalny „The Dragon Live Again”, gdzie Lee bije się w piekle z Jamesem Bondem i Drakulą… Do tego osobliwego zjawiska i utożsamianych z Lee aktorów w jednym z wywiadów odniósł się także Chan, który wspomina: „«Bruce Li», «Bruce Lo», «Dragon Lee» (…) było ich naprawdę sporo i byli bardziej i mniej żenujący”. Ale nawet na plakacie jednego z filmów Jackiego widniał napis: „Drugi Bruce Lee, Jackie Chan”, bo to właśnie on został namaszczony na prawdziwego spadkobiercę zmarłego mistrza, gdy w 1976 r. otrzymał rolę w „Nowej wściekłej pięści” – pierwszą główną w szeroko dystrybuowanym filmie pełnometrażowym.
Aby wyglądać na nietrzeźwego, wstrzymywał podczas zdjęć oddech na 20 ujęć z rzędu
Na planie filmu Jackie zajął nawet starą garderobę Lee, a jego imię zastąpiło na drzwiach personalia legendy. Nie czuł się jednak dobrze w roli kogoś, kto miał naśladować poważny styl Lee oraz jego wyraziste i niemalże nieskazitelne bohaterstwo. „Nie mogę podążać jego śladami (…) Kiedy Bruce Lee kopie wysoko, ja kopię nisko. Kiedy się złości, ja robię zabawne miny. Chcę być normalnym człowiekiem. On jest nadczłowiekiem. A ja nie”. I tak oto, jeśli określić Bruce’a Lee mnichem kung-fu, to Jackie Chan stał się kimś w rodzaju klauna z czarnym pasem w najlepszym możliwym sensie. Wprowadził do kina sztuk walki coś, czego wcześniej tam nie było: ludzkie potknięcia, krzywe miny, slapstickowy humor i… ból. W jego filmach bohatera naprawdę bolało. Jackie dostawał po twarzy, obrywał taboretem w potylicę, spadał z piętra i nie podnosił się jak robot. On wstawał z grymasem, zaciskał zęby i szedł dalej, bo tak wyglądało jego kino – fizyczne, improwizowane, z głową rozbitą o rzeczywistość.
Wychowany w pekińskiej szkole operowej (czyli czymś między klasztorem a obozem przetrwania dla dzieci-akrobatów), Jackie był od początku stworzony do czegoś więcej niż tylko machania nogą. Wydaje się, że od dziecka poszukiwał choćby odrobiny akcji: w wieku czterech lat ćwiczył z ojcem techniki żelaznych pięści i żurawi tygrysich. Nigdy nie uczył się czytania i pisania. Szlifował za to kopniaki z wyskoku i walkę kijem. Trenował 19 godzin dziennie, śpiewał, tańczył, grał, uczył się sztuk walki i życia. Kiedy trafił do filmu – najpierw jako dubler Bruce’a Lee – zrozumiał, że nie chce być jego kopią. Chciał być Jackiem Chanem. I to zrobił.
Ikona popkultury
Nie było CGI, nie było green screenów – była kamera, grawitacja i Jackie z pomysłem na ścianę, po której da się przebiec. W „Project A” spadał z zegara jak Buster Keaton. W „Policyjnej opowieści” zjeżdżał po żyrandolu z żarówek, które poparzyły mu ręce. W „Who Am I” stoczył jedną z najlepszych walk lat 90. na dachu biurowca. A wszystko to z uśmiechem na twarzy, jakby mówił: „Zaraz zginę, ale przynajmniej będzie fajna scena”. To, co wyróżnia Jackiego, to uniwersalność. Działał w każdej szerokości geograficznej. Dla Chińczyków był patriotą i wzorem do naśladowania. Dla Amerykanów – egzotycznym fajterem z zabawnym akcentem. Dla dzieciaków z Polski – magnesem na sobotnie seanse w Polsacie. I co ważne, jego język nie miał znaczenia. Ruch był uniwersalny. Jackie mówił ciałem. Pod koniec lat 70. nakręcił trzy, przełomowe w jego karierze filmy: „Wąż i cień orła”, „Pijany mistrz” oraz „Nieustraszona hiena”, w których zarysował wyraźną granicę pomiędzy sobą a Lee. Gdy Smok był niemalże niezwyciężony, Chan pozwalał traktować się jak worek treningowy, który obijano z zadziwiającą jak na kinowego protagonistę częstotliwością. „Nie boję się śmieszności” – mówił w wywiadach, czego potwierdzeniem były zdjęcia na planie „Pijanego mistrza”, które wykonywał oszołomiony – aby wyglądać na nietrzeźwego, wstrzymywał podczas zdjęć oddech na 20 ujęć z rzędu. Wszystkie trzy filmy okazały się hitami. Pijany mistrz zarobił w Azji więcej niż „Rocky” czy „Szczęki”.

Wchodząc w XXI w., Jackie stał się kreskówką… dosłownie. „Jackie Chan Adventures” z 2000 r. to była jedna z lepszych animacji akcji tamtych czasów. Głosu użyczał jego amerykański klon, ale na końcu każdego odcinka pojawiał się prawdziwy Jackie – tłumaczył dzieciakom, jak ważne są wartości, unikał przemocy, mówił o kulturze. Kto by pomyślał, że największy demolker lat 90. stanie się mentorem? A potem – w absolutnie logicznym ciągu zdarzeń – wskoczył do gier. Wydaje się to naturalnym następstwem, bo Jackie Chan jest jak popkulturowy Pokémon: umiał ewoluować. Z taśmy VHS przeszedł do kina globalnego. Z filmów – do kreskówek. Z kreskówek – do gier. Z gier – do zabawek, memów, gifów, TikToka. Dziś to żywa legenda. I choć jego ciało już nie skacze po autobusach jak kiedyś, jego postać w świadomości wielu milenialsów i ludzi z pokolenia X dalej funkcjonuje na najwyższych obrotach.
Cały artykuł dostępny w PSX Extreme 332.