„By uchronić świat od dewastacji, by zjednoczyć wszystkie ludy naszej nacji, by miłości i prawdzie nie przyznać racji, by gwiazd dosięgnąć, będziemy walczyć. Jessie! James! Zespół R walczy w służbie zła, więc poddaj się, lub do walki stań!”

Minęło tyle lat, a ja wciąż pamiętam motto Zespołu R wygłaszane nie raz podczas seansu animowanej wersji Pokémonów, która swego czasu była hitem na Polsacie. U mnie, co nie będzie zaskoczeniem, miłość do śledzenia kolejnych przygód animowanych bohaterów pojawiła się wraz z Polonią 1, gdzie leciały takie hity jak „Kapitan Tsubasa”, „Gigi”, „Yattaman” czy „Tygrysia Maska”. Następnie scementowałem ten „związek” wraz z pojawieniem się na RTL 7 nieśmiertelnego „Dragon Balla”. Była też „Czarodziejka z Księżyca”, ale cicho o tym grzechu opowiem innym razem. Do czego zmierzam – te kultowe stacje były dla mnie jak swoisty wujek z zagranicy, który na święta przywoził paczkę z pomarańczami, polędwicą i coca-colą. Jednak z Pokémonami było trochę inaczej.

Za górami, za lasami

Pierwszy kontakt z tym uniwersum miałem nie na ekranie telewizora, ale na małej szarej konsolce zwanej Game Boyem. W sumie nawet nie wiem, czy to na pewno był oryginalny Game Boy, a nie Pegasus SY-3000B, zwany potocznie Pegasus Game Boyem. W podstawówce, do której uczęszczałem, jak w każdej szkole w latach 90. były fazy na różne gadżety. Jednego miesiąca wszyscy popierdzielali z tamagotchi w kieszeni, drugiego jarali się „Smerfnymi Hitami” na kasecie magnetofonowej, a trzeciego opowiadali niestworzone historie o przenośnym Pegasusie. Game Boy nigdy nie był u nas tak popularny jak klasyczny Pegasus, ale był moment, gdy w szkole każdy chciał zagrać w czarno-białe Pokémony. Nie każdego stać było jednak na sprzęt , który kosztował prawie półtora miliona złotych przed denominacją. Tworzyły się legendy o tym, jak złapać danego stwora, dzieciaki oddawały kolegom z konsolką całą kolekcję swoich kart piłkarzy czy kupowali im przez tydzień fritosy w szkolnym sklepiku, byleby chociaż na kilka dni pożyczyć tego cholernego Game Boya z Pokémonami. Ja również złapałem wtedy bakcyla, nakręcony legendami o tym, że w grze można iść, dokąd się chce, robić, co się chce i złapać stwory, których nikt inny nie złapie. W czasach bez internetu miejskie legendy były czymś unikatowym i niepodrabialnym. To wszystko działało na wyobraźnię i w sumie nie było aż tak bardzo oderwane od prawdy.

W przeciwieństwie do Tsubasy, gdzie najpierw było anime, a potem ośmiobitowa gra, Pokémony zauroczyły mnie w pierwszej kolejności wirtualnie, a dopiero jakiś czas później poszło za tym anime. Oczywiście towarzyszyły temu wszystkiemu naklejki z gum Boomer czy żetony Pokémon Tazo, a finalnie również świetna karcianka. Przeżywałem więc ten boom niejako dwa razy, najpierw w drugiej połowie lat 90., a potem już po roku 2000. Od tego czasu minęło 25 lat…

Cały artykuł dostępny w PSX Extreme 332.

Instagram