Kocham kino gatunkowe, w szczególności slashery z lat 80. i 90. Horrory o zabójcach w kapturach, w maskach, ze skorupą blizn i grubą, imitującą deformacje warstwą makijażu. O zwyrodnialcach, co to każdego Halloween błyskają wypolerowanym ostrzem w kierunku drżącego po drugiej stronie ekranu widza i czają się za zasłoną, by wyczuć moment, w którym bohaterowi przestanie akurat działać połowa mózgu. A zawsze przestaje.

Filmy te są jak bluesowe piosenki, z logicznie następującymi po sobie, łatwymi do przewidzenia segmentami. Postać zabójcy jest tonacją, molową, kiedy uderzamy w mroczniejsze klimaty, durową zaś, gdy pozwalamy sobie na kilka mrugnięć okiem, uśmiech zza kamery.

Zamachnięcia ostrym narzędziem to akordy, są rytmiczne niczym szarpnięcia gitary – dokładnie wiadomo, kiedy opadnie ręka, kiedy chluśnie krew, kiedy ciało zwali się na podłogę. Z trupów układają się wpierw czterotaktowe frazy, później całe zwrotki, piosenka. Konsekwentnie, niespiesznie, według prawideł. Lubię romantyzować tę tanią, pełną serca (tego włożonego w produkcję, jak i wycinanego w konsekwencji fabularnych decyzji z drgającego ciała) kinematografię sprzed kilku dekad. A już szczególnie umiłowałem sobie połączenie grozy i żartu. Horror opiera się na przekonaniu, że – jak to ujął Blake Snyder, amerykański scenarzysta i teoretyk kina – „świat nie jest taki, jaki się wydaje”. Komedia z kolei zasadza się na kontraście między wąskim polem widzenia wpadających co rusz w tarapaty bohaterów a zdolnością publiczności do objęcia wzrokiem całej sytuacji.

Leprechaun może i mordował w filmie, ale poza srebrnym ekranem miał raczej dar rozpędzania i wskrzeszania aktorskich karier

Historia serii „Leprechaun” / PSX Extreme 320

Slashery w swoim DNA mają zakodowane obie filozofie. Dlatego często nawet te, których twórcy nie starają się nas rozbawić, prędzej czy później wzbudzają życzliwy rechot. Takie ich błogosławieństwo i przekleństwo w jednym. Robert Bloch zauważył, że komedia i horror są „awersem i rewersem tej samej monety”. W artykule redakcji serwisu Industrial Script pt. „The Comedy Horror Movie: The KEYS to Both Laughs and Scares” pada myśl: „Patrząc na różne typowe elementy obu gatunków, możemy zobaczyć, jak dobrze są do siebie dopasowane. Zazwyczaj opierają się na postaciach w jakiś sposób odizolowanych od ich codziennej egzystencji i wrzuconych do świata, z którego muszą jakoś uciec. Ucząc się trików i tropów jednego gatunku, można wykorzystać je w drugim”. Jeśli scenarzysta czy reżyser zrobi to umiejętnie, osiągnie niepowtarzalne napięcie związane z tym, że widz obcujący z daną sceną „nie jest pewien, czy powinien się śmiać, czy krzyczeć”. I chyba powyższym zdaniem można podsumować seans każdej z części (skąpanej w absurdzie niczym skrzat w Dzień św. Patryka w piwie) serii „Leprechaun”.

„I want me gold!”

Sagę o malutkim zwyrolu, który śmieszył i straszył miliony, zapoczątkowały wielkie ambicje jednego człowieka. Tak, to chyba dobre zdanie na początek naszej opowieści. Mark Jones, scenarzysta „Drużyny A”, zapragnął po latach pisania skryptów w końcu wyreżyserować coś autorskiego. Odcisnąć piętno na popkulturze. Bez doświadczenia w tej materii i przy niewielkim budżecie najlepszym wyjściem wydawało się zmierzenie ze slasherem. „Jeśli napiszesz niskobudżetowy horror, prawdopodobnie uda Ci się go zrealizować”, kombinował. Inspiracje „Leprechauna” są tak absurdalne, że trudno zrozumieć, jak ktoś mógł na film wyłożyć choćby 10 dolarów. Ja bym nie zainwestował (inna bajka, że nie mam 10 dolców). Mark Jones oglądał reklamę płatków Lucky Charms, tych z pociesznym, odzianym w zielony kubraczek skrzatem na pudełku, i nagle zmarszczył brwi. Eureka! „Moglibyśmy uczynić go tym złym”, pomyślał. Zawsze urzekała go koncepcja horroru dla młodzieży z pociesznym, niepozornym antagonistą, pewnie dlatego taką estymą darzył „Crittersy”.

Gdzieś w tle oczywiście obecna była pewna doza cynizmu, mówimy w końcu o przemyśle rozrywkowym. „Po prostu nikt nigdy nie zrobił Leprechauna. Zrobili coś do oglądania w piątek trzynastego, w Halloween, w walentynki. Zrobili wszystkie horrory, które miały wartość marketingową, ale nikt jeszcze nie zrobił niczego o skrzacie na św. Patryka”. Tani horror emitowany rokrocznie w dniu picia piwa i spotkań towarzyskich? Marzenie każdego dystrybutora! Los chciał, że w tym czasie Trimark Pictures badało rynek i poszukiwało jakiegoś niedrogiego projektu, który można by szybko wypuścić do kin, a potem dalej kapitalizować poprzez dystrybucję na wideo. Pomysł Jonesa ich urzekł, głównie z powodu niskich kosztów produkcji. Poza tym twórca był cenionym telewizyjnym scenarzystą. Problem rodziła jego chęć reżyserowania. Scenariusz? Jasne, bierzemy, ale za sterami musi zasiąść ktoś inny, zarzekała się wytwórnia. Do tego stopnia chciano odwieść Jonesa od (zdaniem włodarzy) tej fanaberii, że zaproponowano mu większe pieniądze za samo napisanie horroru niż za skrypt i reżyserię. W myśl: „może i będzie więcej roboty, ale przynajmniej mniej zarobię” Mark przyjął gorszą finansowo ofertę. Zaznaczył tylko, że chce otrzymywać jakiś procent zysku z każdego z sequeli. Mało kto wierzył, że te w ogóle powstaną, więc Trimark tak szybko, jak tylko mogło, przyklepało deal.

Cały artykuł dostępny w PSX Extreme 320.

Instagram